Forum www.bylonastrzech.fora.pl Strona Główna
  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Galerie   Rejestracja   Profil  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  Zaloguj 

Zdobyć złote piórko? Czyli dążenie do spełnienia marzeń.

Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum www.bylonastrzech.fora.pl Strona Główna -> Nasze dzieła.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Autor Wiadomość
TheBloodyWind




Dołączył: 01 Paź 2007
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Sz-n... PGD!

PostWysłany: Nie 18:33, 04 Lis 2007 Temat postu: Zdobyć złote piórko? Czyli dążenie do spełnienia marzeń.

Oto początek książki mojego autorstwa... Proszę o komentarze. Z czasem będę uaaktualniał post o efekty mojej pracy...




W świecie pięknym i obrzydliwym zarazem,
Przesyconym potęgą magii i stali,
których wyższości nie można rozstrzygnąć.
Miłości i nienawiści, uczuć tak różnych,
a jednocześnie tak podobnych.
Litości, która pozostaje cnotą i zemsty,
której słodycz spływa po duszy,
niczym krew po ostrzu miecza.
W świecie blasku i światła,
cienia i mroku…



I


…Pierwszego dnia lata, zgrzyt pękającego koła rozszedł się po ścianach przydrożnej kamienicy. Promienie słońca leniwie wdzierały się do niewielkiej komnaty. Na drewnianej podłodze, prócz mebli i najróżniejszych, na pierwszy rzut oka niepotrzebnych przedmiotów, znajdowało się coś jeszcze. Jedynie uważny obserwator, mógł zauważyć nikły, falujący cień, rzucany przez młodzieńca siedzącego na parapecie. Wypuszczając kłąb dymu z płuc, obserwował kupca, który po raz kolejny próbował zreperować swój wóz. Nagle jednak, coś innego przykuło jego uwagę. Wyćwiczonym, pełnym gracji ruchem, pozbył się niedopałka i rzucił ostatnie spojrzenie na zdruzgotane koło.
- No cóż… - Powiedział sam do siebie, cichym, leniwym, lekko piskliwym głosem, co wskazywało, że chłopiec nie przeszedł jeszcze mutacji.
Jego bystre, brązowe oczy zwróciły się w stronę drzwi. Lekki grymas niezadowolenia pojawił się na jego młodej twarzy. Zeskoczył z parapetu, nie spiesząc się przeszedł przez pokój, wiedział doskonale ile czasu potrzebuje. Usiadł na swoim posłaniu, wlepił wzrok w naprzeciwległą ścianę. Po krótkiej chwili do jego uszu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi.
- Co Cię do mnie sprowadza? Bracie. – Uśmiechnął się krzywo, spoglądając ukradkiem w stronę wejścia.
W progu stanął młody mężczyzna, sprawiał wrażenie nieco nieprzyjemnego. Ogolony na łyso, o atletycznej budowie, mógł przestraszyć. Jednak ciepłe brązowe oczy, wskazywały na to, że jest raczej dobrym człowiekiem. Odziany w zwiewne lniane spodnie i obcisłą ciemno-bordową koszule bez kołnierzyka. Całość uwieczniała lekka zbroja skórzana, zdobiona herbem lotańskich wojowników.
- Hmmm… Zastanawiałem się, co porabiasz? – Lekkie skórzane buty zastukały o drewnianą podłogę.
- Tak się składa, że wielkie nic. – Odpowiedział młodszy z braci, z trudem opanowując śmiech. Kochał, bowiem brata, jednak uwielbiał się z nim droczyć. Usiadł na krawędzi łoża i spojrzał przenikliwie w jego oczy. Markelius, chociaż starszy, bardziej doświadczony i uhonorowany, a przede wszystkim kilkakrotnie silniejszy, również spoglądał w oczy rozmówcy. Pomimo dziesięciu lat różnicy między nimi, z trudem znosił spojrzenie brata.
- Tak się właśnie złożyło… - Uśmiech pojawił się na jego lekko zarośniętej twarzy.
– Że… - Przeciągał, wciąż się uśmiechając.
- Że co? – Mruknął zirytowany młodzieniec. Zawsze, gdy się niecierpliwił pocierał lewą dłoń.
- Że za dwa tygodnie skończysz szesnaście lat. Chciałbym jakoś Ci pomóc przez to przejść. – Powiedział spokojnie, jakby starał się nie urazić brata.
Chłopiec ścisnął mocniej swoja dłoń. Delikatny grymas bólu przemknął przez jego twarz.
- To nie Twoja sprawa! – Warknął przeciągle.
- Spokojnie. – Markelius uśmiechnął się przyjaźnie. – Myślałem, że mógłbym Ci jakoś pomóc.
- Wiesz bardzo dobrze, że jestem spokojny. Równie dobrze wiesz, że nie potrzebuję pomocy. Prawda braciszku? – Niespodziewanie, uśmiechnął się jakby triumfalnie. - … za dwa tygodnie wyruszam w podróż, mam dość tego wszystkiego.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, co czeka Cię na wygnaniu? Ile niebezpieczeństw? Ile długich, samotnych nocy?
- Każdą noc spędzam w samotności… - Wyszedł nie czekając na odpowiedź.
Po chwili podążał już zatłoczoną ulicą miasta, obracając w dłoni niewielki, wytarty kawałek drewna. Szybkim krokiem dotarł do pustoszejącego rynku. Przemknął zwinnie między straganami., przykuwając swoją osobą uwagę. Większość znała go jedynie z widzenia. Jednak każdy, kto znał go trochę lepiej i mógł o nim powiedzieć coś więcej, zawsze wymieniał trzy cechy. Przenikliwe spojrzenie chłodnych, brązowych oczu, które towarzyszyło mu niemal od urodzenia. Nieokiełznana inteligencja i przebiegłość, a przede wszystkim ogromny spokój. Wysoki, niezwykle szczupły, zazwyczaj odziany w szare łachmany, niczym nie przypominał szlachcica. Zamyślony, pozornie na nic nie zwracał uwagi. Łatwo wprowadzał otaczające go istoty w błąd, ponieważ jego oczy, czujnie rejestrowały każdy, nawet najmniejszy ruch. Dobrze znana ścieżka doprowadziła go do oczekiwanego miejsca. Nad niewielkim stawem, rozciągała się polana z niezwykle bujną trawą, jak na takie upały. Lekkim krokiem przemierzał trawiaste zbocze. Usiadł w cieniu ogromnego, starego drzewa. Obracając w dłoni kawałek drewna, przyglądał się grupce swoich rówieśników siedzących nieopodal. Wyraźnie się zamyślił i rozmarzył. Sprawiał wrażenie dziecka, które nie wie, czego chce. Powoli zapadał zmrok, nie widział już nic. Dochodziły go jednak śmiechy i głośne rozmowy. Wpatrywał się ślepo w ciemność, zastanawiając się nad tym, jaką decyzje podjął. Godziny mijały w zadumie, zdawało się, że czas nie wywiera na nim wrażenia. Przypominał sobie wszelkie beztroskie chwile swojego życia. Musze wkońcu coś osiągnąć – Pomyślał. – To jedyny sposób. Nagle coś wyrwało go z tego stanu. Kilka zmarszczek pojawiło się na jego młodym czole, zmrużył czujnie oczy.
- Prosiłem żebyś nie zachodził mnie w ciemności…
- Dlaczego nigdy nie dasz się zaskoczyć? – Usłyszał wręcz śmiejący się głos, mężczyzny pozostającego w cieniu.
- Dawno Cię nie widziałem. Podróżowałeś? – Uśmiechnął się lekko oczekując odpowiedzi.
- Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. – Warknął mężczyzna, pomimo złości pozostał w cieniu.
- Ponieważ jestem uważny, a Ty się starzejesz mój drogi Anchelusie. – Zaśmiał się z triumfem.
- Nie mów tak do mnie, ktoś może nas usłyszeć.
- W najgorszym wypadku umrze. Nic nie poradzę na Twoją tradycję i naturę. – Spojrzał w stronę, z której dobiegał głos.
- Doprawdy? Więc może powinienem przedstawić się jednej z dziewcząt, które siedzą tam w ciemności? – Tym razem on się zaśmiał. Mimo panującej ciemności, doskonale widział chłopca, a także kilka osób siedzących nieopodal na trawie. Nie przykładał dużej wagi do bandy dzieciaków. Instynkt podpowiadał mu, że nie stanowią żadnego zagrożenia. Zresztą bardziej interesował go młodzieniec, a raczej uśmiech spływający z jego twarzy. Na wszelki wypadek położył dłoń na długiej rękojeści miecza. Pomimo że nie odczuwał zagrożenia ze strony nastolatka, obawiał się drzemiącego w nim potencjału. Nie było łatwo go przejrzeć, nie tak łatwo jak innych.
- Przyjdź jutro, musimy porozmawiać. – Po tych słowach, jakby rozmył się w powietrzu.
Avin zmrużył oczy, jednak nie dostrzegł sylwetki w ciemnościach. – Kiedyś zapłaci za te żarty… - Zaśmiał się delikatnie, cicho, sam do siebie. Wstał, wsunął kawałek drewna do kieszeni w spodniach.
- A właśnie, zapomniałbym… - rozległ się znajomy głos. – Nie zapomnij jutro drewna. – Śmiech rozpłynął się w otchłani ciemności..
Osamotniony, rzucił jeszcze jedno spojrzenie w stronę grupki młodzieży. Sądząc, że nikt go nie widzi, spuścił głowę i ruszył w stronę domu.
- A jednak i on ma chwile słabości… - pomyślał obserwując chłopca. – Każdy je ma… - Przeniósł wzrok na dziewczynę. Dziewczynę niezwykle piękną, o długich kasztanowych włosach. Jej ciepłe, brązowe oczy, rozpalały blask w sercach wielu mężczyzn. Jej uśmiech promieniał pośród całej grupy, przyćmiewał wszystko.
- Słabość najsilniejszego z ludzi… - Wampir mruknął sam do siebie, jakby nie wierzył we własne słowa.


***

Wysoka, zakapturzona postać, przemierzała mroczny korytarz. - Znowu to
samo… - Pomyślał. Delikatnym ruchem nadgarstka otworzył masywne wrota. Uśmiechnął się spoglądając na swoja, zaciskającą się w pięść dłoń. Ruszył mijając dwóch strażników, pozostawiając za sobą rozchodzący się w pustce, trzepot srebrzystego płaszcza. Rozejrzał się przemierzając dobrze znaną, pięknie rzeźbioną komnatę. Uwiecznione w kamieniu najróżniejsze kreatury, łypały na niego martwymi i pustymi oczami. Niewzruszony złem i nienawiścią, którą przesycone było to miejsce, podążał do celu. Zatrzymał się w połowie drogi. Jego głowa zwróciła się w stronę ogromnego, wykonanego w całości ze złota tronu. Wbił w niego wzrok, Dopatrując się chociażby najmniejszego ruchu. Tron zwrócony był oparciem do całej sali, mężczyzna nie mógł dostrzec swojego przełożonego, swojego władcy. W gruncie rzeczy, nigdy go nie widział, jak najbardziej mu to nie przeszkadzało, przynajmniej takie sprawiał wrażenie.
- Podejdź! – W komnacie rozległ się cichy, pusty, pełen nienawiści i pogardy głos.
Wykonując posłusznie rozkaz ruszył pewnie. Uważał, że niewiele jest rzeczy, które mogą napawać go strachem, a z pewnością nie ten tchórz. Nigdy nie pokazuje swojej twarzy, nie warto się go bać, przynajmniej nie teraz. Postukiwanie jego zbroi rozległo się echem po komnacie. Przyklęknął na jedno kolano zaraz za tronem.
- Melduj nędzniku! – Głos nie tracił na sile.
Mężczyzna schylił głowę osłoniętą płaszczem. Jego dłoń skryta w połach, powędrowała do miecza. Palce powoli zacisnęły się na rękojeści. – Jeszcze nie teraz… - pomyślał. Zrzucił kaptur na plecy. Nikłe światło padło na pobladłą twarz około trzydziesto letniego wojownika. Oczy, podkrążone ciemnym fioletem nadawały mroku jego obliczu. Skrzywił lekko sine usta, po czym przemówił głosem oficjalnym, nad wyraz przepełnionym posłuszeństwem i uprzejmością…
- Wszystko idzie zgodnie z planem Panie. – Zaczął spokojnie. – Alchemicy kończą prace nad ulepszeniem mikstury Linsentu.
- A szczeniak!? – Z drugiej strony tronu, po raz kolejny rozległ się głos, tym razem jakby zaniepokojony.
- Naturalnie Panie. – Zaczął szybko. – Za dwa dni opuści swój rodzinny dom. Wydaje mi się…
- Wydaje Ci się? – Głos natychmiast przerwał mu z zaciekawieniem.
- To znaczy Panie… - Złapał oddech. – Zapiski historyczne wskazują na to, że nigdy wcześniej, więcej niż trzech chłopców nie opuściło miasta. Jednego roku oczywiście.
- Tak wiec, wydaje Ci się, że nie będzie ich więcej niż trzech? – Istota, wyraźnie zaciekawiła się rozmową.
- Tak Panie. – Jego dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści miecza. – Czy to źle, że mam przeczucie?
- Naturalnie, że nie. – Cichy śmiech wypełnił salę. – Jesteś dowódca mojego najlepszego szwadronu. Ufam, że nie doszedłeś do tego jedynie za pomocą swojej klingi.
- Zatem co mam począć Panie?
- Skoro wydaje Ci się, że chłopców będzie trzech. – Wyraźnie stracił zainteresowanie rozmową. – Weź dwóch najlepszych ze swoich, ruszaj natychmiast. – Wydał rozkaz powoli i wyraźnie, jakby chciał pokazać mu gdzie jest jego miejsce.
- Tak Panie. – Wstał i zrobiwszy kilka kroków w kierunku wyjścia, poczuł, że rozmowa nie jest jeszcze skończona.
- I Azderze, nie zawiedź mnie, proszę. – Słowa te, na pewno nie zabrzmiały jak prośba.
- Nigdy Cię nie zawiodłem Panie.
- Przynieś mi głowę chłopca! A teraz idź. – Zakończył rozmowę.
Azder ruszył pośpiesznie do wyjścia. Rzucił krótkie, pogardliwe spojrzenie strażnikom, po czym wyszedł…
Markelius obudził się spocony i wystraszony. Usiadł na swoim łożu. Spojrzał przez okno na gwieździste niebo.
- Decyzje podjęte, rozkazy wydane… - Mruknął, jakby nieprzytomny. Przetarł oczy.
- Co się dzieje kochanie? – Za jego plecami rozległ się cichy, zaspany, kobiecy głos.
- Nic takiego. Nie przejmuj się. – Położył się, tej nocy już nie zasnął.


***

Avin, przebudził się równie zmęczony, jak zasnął. Przysłonił dłonią oczy. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po jego ciele, za sprawą porannych promieni słońca. Zakrył głowę poduszką chcąc daje spać. Gdy już zasypiał dobiegły go przytłumione głosy. To tylko sen. – Pomyślał. Po kilku sekundach, zupełnie zapomniał o śnie. Leżał przysłuchując się rozmowie.
- Dobrze wiesz, że coś jest nie tak. – Dobiegł go już nieprzytłumiony głos.
- Wiem, nie sypia za dobrze ostatnim czasem. Ale myślę, że to nie powód żeby doszukiwać się problemu. – Tym razem, dobiegł go ściszony, kobiecy głos.
- Problemu? – Głos mężczyzny, zdawał się wyraźnie zdziwiony. – Jutro, z samego rana, Twój syn odejdzie. Niewiele wskazuje na to, że wróci, a Ty mówisz, że doszukuje się problemu? – Wyraźnie się uniósł.
- Dobrze wiesz, że żadne z nas nie jest w stanie go przekonać. Jest mi przykro, ale to jego decyzja… - Głos kobiety był nadwyraz spokojny.
Wstał i ubrał się pośpiesznie. Przeliczył kilkanaście złotych monet. Zszedł powoli po schodach, usiadł na ostatnim z nich. Zapinając lekki skórzane buty, obserwował brata i matkę.
- Dlaczego przerwaliście rozmowę? – Wstał powoli i skierował się w stronę drzwi.
- Zaczekaj, Ciebie też to dotyczy. – Markelius poczuł lekki zakłopotanie. – Porozmawiajmy.
- Pożegnamy się jak wrócę. Teraz mam coś ważnego do załatwienia. – Rzuciło brata przez ramię, po czym zamknął za sobą drzwi. Ruszył szybkim krokiem, ciężko łapiąc oddech. – To tylko stres, możesz to pokonać. – Powtarzał sobie w myślach. Nie pomogło. Z każdym krokiem uczucie było silniejsze. Wręcz przytłaczające, droga wymagała od niego coraz większego wysiłku. Przyśpieszył kroku, chciał mieć to jak najszybciej za sobą. – Dlaczego zawsze musi tak być? - Zadawał sobie setki pytań, na które nie znał odpowiedzi. Jeszcze nie znał. Dostrzegając widniejący na rogu ulicy budynek, zatrzymał się. – Głupie uczucie nie zatrzyma mnie przed dotarciem do celu. – Zacisnął pięść i ruszył. „Akademia Przygotowania Lingwistycznego” – głosił napis nad drewnianymi drzwiami. – Poczekam. – Pomyślał. – Mam czas. Przeszedł przez ulicę, usiadł na ławce i wyciągnął nogi. Pośpiesznie skręcił papierosa. Nie był to szczyt jego możliwości, jako że ręce odmawiały mu posłuszeństwa. Zapalił zapałkę, wciągnął dym głęboko do płuc. Za głęboko, jak na piętnastoletniego chłopca. Siedział z niecierpliwością obserwując drzwi, zaciągał się raz po raz. Wyrzucił niedopałek i znowu zabrał się za skręcanie. Usłyszał ciche skrzypienie. Drzwi zaczęły uchylać się powoli. Uważnie przyglądał się istotą opuszczającym szkołę. Ogrom tego zjawiska mógłby przerazić przeciętnego obserwatora, on natomiast, dobrze wiedział, czego szuka pośród tłumu. Zapalił zapałkę, zaciągnął się dymem. Wypuścił przed siebie spory kłąb. Poczuł lekki wiatr na policzku, przymrużył spokojnie oczy. Wiatr przed jego twarzą mieszał się powoli z powietrzem, niknął rozwiewając się finezyjnie. Wtedy ją ujrzał. Ubrana w spódniczkę do kolan, białą koszulę i granatowy żakiet. Włosy miała spięte w ciasny kok. Serce zabiło mu mocniej. Obserwował ją tak przez chwile, po czym zwrócił uwagę na to, że z kimś rozmawia. Spojrzał od góry do dołu na towarzyszącego jej elfa. Serce zwolniło tempa, powieki zmrużyły się bardziej.
- Nadia! – Krzyknął przez ulicę.
Dziewczyna spojrzała na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Powiedziała coś do towarzysza, po czym ruszyła w kierunku ławki. Pośpiesznie wyrzucił niedopałek i próbował opanować drżenie rąk. Ogólnie wyszło mu to, niespecjalnie. Nie mógł się opanować.
- Witaj Avinie, co tutaj robisz? – Zaczęła rozmowę, gdy tylko się zatrzymała.
- Witaj. – Powiedział cicho. – Przyszedłem się z Tobą spotkać. – Kontynuował niepewnie. – Ja jutro… no wiesz. Wyruszam w drogę. – Złapał oddech. – Chciałem zapytać, czy nie dałabyś mi szansy. Wiesz, o czym mówię. – Zakłopotał się.
- Wydaję mi się, że już rozmawialiśmy na ten temat. Co się z Tobą dzieję? Dlaczego
odchodzisz?
- Usłyszałem już to, po co przyszedłem… - Powiedział cicho, po czym wstał, odwrócił się i odszedł.
- Avinie zaczekaj. – Spojrzała z nim. On zamknął wypełnione łzami oczy, złapał kilka wdechów. Nie zatrzymał się, nie obejrzał, odszedł. Skręcił w następną ulicę, otarł łzy z policzków.
- Teraz jestem gotów… - Szepnął do siebie. Przemierzył pośpiesznie kilka ulic. Słońce ogrzewało jego ciało. Był ciepły letni dzień, na ulicach roiło się od ludzi. Nie lubił tłumów, teraz… nie robiło mu to różnicy. Podążał ściśle nakreśloną drogą, plan zaczynał się spełniać. Jak nakazywała tradycja, przed wyruszeniem w drogę musiał zgolić głowę. Nie bardzo go to przekonywało. Przez swoje życie, przywiązał się do swoich włosów. Tego dnia, odwiedził kilka sklepów, targowisko… potrzebował kilku rzeczy. Kupił je. Zostały tylko włosy…
Godzinę później wracał do domu pocierając ogoloną głowę. Otworzył po cichu drzwi, chciał ukryć swoją obecność. Miał jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, a jeszcze więcej do przemyślenia i zaplanowania. Na palcach ruszył po schodach na górę.


***

- Proszę zamknij drzwi i usiądź. – Gdy tylko wszedł, usłyszał rozlegający się w ciszy głos brata.
- Nie zamierzam zmienić decyzji! – Od razu przyjął mocną linię obrony.
- Nie przyszedłem żeby Cię przekonywać… - Uśmiechnął się lekko, z trudem. – Chciałbym Ci coś dać.
- Nie potrzebuję niczego. – ściągnął z głowy kaptur, ukazując łysą głowę. Obserwował go uważnie, oczekując jakiejś zmiany na jego twarzy.
- Mam dla Ciebie prezent. Jeśli nie chcesz go przyjąć, sprawisz mi jedynie przykrość. – Na jego twarzy nadal widniał lekki uśmiech.
- Nie chcę sprawiać Ci przykrości. Przyjmę prezent. – Powiedział z dumą, w prawdzie zastanawiał się, co brat może mu podarować.
Markelius rozwijając tobołek ułożony obok niego na łóżku zwrócił się do młodziaka.
- Podejdź proszę. – Jego głos zaczął przesiąkać podekscytowaniem. Avin stanął obok niego.
Powolnym ruchem reki odkrył szary materiał. Oczom chłopca ukazała się nowa, wykonana z najlepszej jakości skóry zbroja. Zaskoczony, zdumiony i zachwycony, dokładnie zlustrował ją wzrokiem. Z pewnością wykonana na miarę, jego rozmiar, zdumiewające. Zdobiona tłoczeniami serc i łez, różnej wielkości, różnie zniekształconych. Prawdziwe dzieło sztuki. Każde zagłębienie było oddzielnym wzorem, masa tych zdobień, mimo wszystko tworzyła piękna całość, niezaprzeczalną spójność. Na piersi, w miejscu, które chroniło serce wojownika, znajdował się niewielki złocony herb. Niewielkie, pękate serce przekute z prawej strony lotańskim nożem. Avin niepewnym ruchem przekręcił zbroje na łóżku. Nadal był pod wielkim wrażeniem. Po prawej stronie, wzdłuż kręgów lędźwiowych naszyta była pochwa na nóż, pokryta delikatnymi, ledwo widocznymi ćwiekami. Delikatne wgłębienie zaraz pod nią, ułatwiało dobywanie samego ostrza. Przyłożył dłoń do skóry i odsunął prezent w stronę brata.
- Nie mogę jej przyjąć, nie jestem lotańskim wojownikiem… - Powiedział cicho.
- Oczywiście, że możesz. Wojownikiem zostaje się, gdy wyciąga się nóż z serca przeciwnika. Jak możesz stanąć do walki skoro nie masz zbroi? Przymierz ją, chce zobaczyć czy dobrze leży. – Uśmiechnął się zniecierpliwiony.
Chłopiec pośpiesznie zrzucił z ramion płaszcz. Zaczął pośpiesznie i niezdarnie zakładać na siebie zbroję. Po krótkiej chwili skrzywił się zniechęcony…
- Nie myślałem ze to takie trudne. – Spojrzał z podziwem na brata. Ten nie czekając na kolejne słowa, pomógł mu podobijać malutkie klamry. Avin spojrzał na siebie.
- Jak wyglądam? – Puknął pięścią w osłonięta klatkę piersiową.
- Jak prawdziwy lotański wojownik. – Zaśmiał się i przytulił młodszego brata. – Brakuje Ci już tylko jednego. – Usiadł powrotem na łóżku. Uśmiechnął się po raz kolejny tego wieczoru. Sięgnął po podłużne zawiniątko i wyciągnął je na dłoni. Świeżo upieczony wojownik cofnął się o krok, dobrze wiedział, co znajduje się pod materiałem.
- No dalej, nie bądź dzieckiem. – Zadrwił z niego, wyciągnął dłoń bardziej. Płótno osunęło się, ukazując lekko chropowatą, metalową rękojeść. Doskonale dopasowaną do niewielkiej dłoni chłopca. Złapał głębszy oddech. Zawsze obawiał się tej chwili, wiedział, że kiedyś nastąpi. Nie sądził jednak, że tak szybko, nie był gotowy. Opuszek jego palca zetknął się z zimnym metalem, kolejny i następny. Zacisnął na nim dłoń, wydobył postrzępioną klingę długiego noża. Przejrzał się w jego lustrzanym ostrzu.
- Mam nadziej ze nie będzie potrzebny. – Powiedział cicho, jakby chciał przekonać sam siebie. Wsunął go do pochwy na plecach.
- Obiecaj mi, że nie naostrzysz go do naszego następnego spotkania.
- Naturalnie, że tego nie zrobię. Nie jestem tak porywczy jak Ty. Ufam, że nie będę musiał nigdy go używać. – Uśmiechnął się, dodając swojej twarzy nieco radości. Spojrzał przez okno, ciemność zaległa już nad miastem. – Muszę już iść. – Powiedział zakłopotany. – Jestem spóźniony. Do zobaczenia jutro bracie… Przyjdziesz na plac? Prawda?
- Oczywiście, że przyjdę. – Uśmiechnął się podając mu płaszcz. – Do jutra bracie…
Opuścił dom, zarzucając kaptur na głowę ruszył dobrze znana drogą. Szybkim krokiem zbliżał się do parku. Podbiegł ostatnie sto metrów do drzewa, pod którym zwykle przesiadywał. Rozejrzał się, otaczała go cicha pustka.
- Spóźniłeś się przyjacielu. – Cichy głos przebił mu głowę niczym igła.
- Przestań Anchelusie. Nie lubię, kiedy to robisz. – Skrzywił się i odpalił papierosa.
- A ja nie lubię, jak mówisz do mnie po imieniu. Nie lubię także, kiedy się spóźniasz, a ja muszę na Ciebie czekać. – Usłyszał cichy głos za swoimi plecami. Odwrócił się. – Nie lubię też, kiedy palisz. – Cichy śmiech rozległ się po parku.
- To Ty chciałeś się ze mną zobaczyć. Dlaczego? – Puścił kółeczko z dymu. – Ciesz się, że w ogóle przyszedłem.
- Jest kilka kwestii, które chciałbym poruszyć, zapewne wydają Ci się oczywiste. – Zaśmiał się po raz kolejny. Tym razem jednak siedział pod drzewem, w ulubionym miejscu chłopca.
- Niech zgadnę. – Dym wyleciał z jego ust. – Jedna z nich to z pewnością kwestia pożegnania. Ze względów klimatycznych, - Zaśmiał się. – nie możesz przyjść jutro rano. Oczywiście uważasz, że to rodzinny czas i nie ma tam miejsca dla przyjaciół. No i wkońcu, zbliżamy się do kwintesencji. Wcale nie uważasz mnie za przyjaciela. – Zaciągnął się mocno kończąc swoja wypowiedź. Wampir wstał klaszcząc dłonią w dłoń. Obszedł chłopca wciąż pozostając w cieniu. Zatrzymał się.
- Znam Cię tak długo a Ty wciąż potrafisz mnie zaskoczyć. Masz rację przyszedłem się z Tobą pożegnać. Ale jest coś jeszcze… - Uśmiechnął się, lecz chłopiec nie mógł tego dostrzec.
- Znowu każesz mi zgadywać? – Wbił wzrok w postać okryta cieniem. – Zakładam, że jeszcze chciałbyś mi cos podarować?
- Jesteś niemożliwy, co to za życie bez niespodzianek? Skąd Ty to wszystko wiesz? Czytasz w moich myślach?
- Tak się składa, że brakuje mi tylko jednej rzeczy. Wszystkie w dziwnych okolicznościach zniknęły ze sklepu. Tak się składa, że schowałeś ją za drzewem. – Zakrztusił się ze śmiechu wypuszczanym dymem. – Wiec może w końcu mnie zaskoczysz? Skoro tak bardzo lubisz niespodzianki? – Z trudem opanował kaszel.
- Mam dla Ciebie coś jeszcze. Coś, czego nie mogłeś przewidzieć. Nie mogłeś, bo nikt tego nie planował. Złożyło się tak, mój drogi przyjacielu, że spóźniłeś się podwójnie dzisiejszego wieczoru.
- Jak to podwójnie? – Po raz pierwszy od początku rozmowy, sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Spotkałem dzisiaj moją starą znajomą. No i widzisz, ona szukała tu właśnie Ciebie. Tak sobie gadaliśmy, aż wkońcu musiała już iść. Poprosiła, więc czy nie mógłbym czegoś Ci przekazać. – Zaśmiał się widząc rosnące zdziwienie na jego twarzy.
- Kim ona jest? Jak jej na imię?
- Jesteś strasznie ciekawskim młodzieńcem. – Podszedł do niego. Cień rzucany przez rondo kapelusza, padał na jego twarz. Złapał chłopca za nadgarstek, po czym włożył mu coś drobnego w dłoń. – Obejrzyj dokładnie. – Doradził z nieukrywanym śmiechem i rozmył się w ciemności.
Otworzył pięść i odwrócił się do światła rzucanego przez księżyc. Na jego dłoni spoczywał maleńki, wykonany ze srebra kwiat. Na sześć płatków, jakie posiadał, trzy zdobione były rubinami. Zawieszony na cieniutkim łańcuszku, sprawiał wrażenie damskiej ozdoby. Wygięty pojedynczy listek wyglądał jak żywy.
- Powiedziała, że ma nadzieję na Twój powrót…
- Kto powiedział?
- Mówiłem Ci żebyś oglądał uważnie.
Avin przyglądał się uważnie kwiatkowi. Obracał go w palcach, próbował coś wyczuć, zobaczyć. Nagle zatrzymał go i położył na dłoni.
- Skąd ją znasz? – Uniósł głowę, jednak nie dojrzał już go w ciemności.
- Hmm… powiedzmy, że nie tylko Ty masz niegrzecznych przyjaciół. A tymczasem musisz mi wybaczyć, jestem umówiony i nie mam zamiaru się spóźnić. Życzę powodzenia i do zobaczenia. Nie zapomnij kija. Jak sprytnie zauważyłeś, jest za drzewem. Bywaj przyjacielu… - Podkreślił wyraźnie ostatnie słowo. – A, jeszcze jedno. Myślę, że też powinieneś się spieszyć, zaraz będzie świtać. Chyba nie chcesz się spóźnić?
- Nie mogę się spóźnić. – Pomyślał. Zacisnął dłoń na wisiorku i złapał za wbity w ziemie kij. W pełnym pędzie wybiegł z parku.


***

Pchnął drzwi od domu, udał się po schodach na górę. Szybko poukładał swoje rzeczy w worku, przerzucił go przez plecy i wyszedł. Biegł, szybko, nie oszczędzał się. Robiło się coraz jaśniej. Skręcił do bramy, znalazł się na dobrze znanym szarym podwórku wewnątrz kamienicy. Schylił się i wziął głęboki oddech. Opierając dłonie o kolana, starał się uspokoić. Wyjrzał przez naprzeciwległą bramę, prosto na główny plac miasta. Pomimo wczesnej pory, roiło się na nim od ludzi. Wyszedł powoli z bramy. Przepychając się pomiędzy ludźmi ukrył kij pod płaszczem. Dotarł do pierwszego szeregu. Wyjrzał dyskretnie zza pleców wysokiego mężczyzny. Na samym środku placu dostrzegł zakapturzona, nieruchomą postać. Założył wisiorek na szyje, spojrzał jeszcze raz na kwiatek. Wsunął go pod zbroję, poprawił obszerny kaptur i przepchnął się między gapiami. Za plecami usłyszał podekscytowane szepty. Nie obchodziły go te rozmowy, cała jego uwagę przykuwał przyszły towarzysz podróży. Zatrzymał się po kilku krokach. Wysoka, szczupła, wielka niewiadoma. Czy aby na pewno była to aż taka tajemnica? Sylwetka zdradzała jego męskość. Wiatr rozwiewał poły jego dopasowanego, ciemno-bordowego płaszcza. Odkrywał też lekkie, skórzane buty. Skóra, chociaż zniszczona i naznaczona piętnem czasu, sprawiała wrażenie zadbanej. Stał tak w milczeniu, bezruchu, jakby czekał na pierwszy ruch. Avin spojrzał po zaciekawionych twarzach tłumu, który z zapartym tchem, obserwował wydarzenia. Poczuł na plecach promienie słońca, które przebiły się nad dachem pobliskiej kamienicy, oświetlając dokładnie plac. Duży, okrągły, otoczony z trzech stron kamienicami. Od południowej strony zaś, przylegał do murów obronnych i bramy miasta. Ruszył…krok miał lekki jak zwykle, jednak tylko on czuł ciężar każdego metra. Szmery i szepty rozgorzały w tłumie. Nie było już odwrotu, nie teraz, kiedy czuł na sobie setki spojrzeń. Zatrzymał się, worek ciążył mu niesamowicie. Cisnął go pod nogi. W tym momencie zrozumiał jak duży błąd popełnił, jak mocno odbije się on w jego niedalekiej przyszłości. Gwara ucichła. Smukła odziana w skórzana rękawiczkę dłoń, powoli ściągała kaptur z głowy mężczyzny. W tej samej chwili setki ptaków, łażących do tej pory po dziedzińcu, poderwały się do lotu. Spłoszył je dźwięk, dźwięk upadającego bagażu. Był dużo cięższy niż jego własny. Długie, ciemne włosy, spięte w schludna, ciasna kitkę, połyskiwały srebrzystym blaskiem. Jasno-zielone oczy, osadzone w poważnej, lekko podstarzałej twarzy, utkwiły uciążliwy i męczący wzrok, chcący przeniknąć kaptur chłopca.
- Elf? – Pomyślał. Poczuł się jakby ktoś uderzył go w twarz. – Przecież on nie pochodzi z Lotanii. Co on ma w tym plecaku? Koniec tej zabawy. Teraz albo nigdy. Silnym ruchem ramienia wbił kij w ubitą ziemię placu. Ułożył dłonie na czole. Przejechał nimi po głowie, czuł jak jego króciutkie włosy stawiają przyjemny opór. Kaptur opadł na ramiona. Piorunujący wzrok chłopca rozbił się o twarz elfa. Nie wywarł na nim oczekiwanego wrażenia.
- Dziwne. – Pomyślał, nie zaprzestał jednak próbować.
Wiedział, że obserwują go setki istot. Jednak kilka spojrzeń nie dawało mu spokoju. Zwrócił wzrok w stronę tłumu. Natychmiast natrafił na duże, brązowe i słodkie oczy Nadii. Jej spojrzenie było niepewne, jakby więzione wymaganym spokojem. Teraz nie robiło mu to różnicy. Zatrzymał wzrok na dumnej twarzy brata.
- Ty wiesz, co czuję sam przez to przeszedłeś… - Pomyślał.
Nagle jego umysł przeniknęło przyjemne przeczucie, zaufał mu jak zwykle. Jego uwagę przyciągnęła zniszczona kamienica. Przeszył wzrokiem okno zaciemnionego poddasza. Ukryty w nieprzeniknionym mroku Anchelus wzdrygnął się i cofnął o krok. Chłopiec nie poświęcał mu więcej czasu. Spojrzał ostatni raz na mamę, podniósł swój worek, zabrał kij i ruszył w stronę bramy. Nieznajomy elf podążył za nim niczym cień…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez TheBloodyWind dnia Wto 3:54, 11 Gru 2007, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nemesis




Dołączył: 10 Lis 2007
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Krainy Rozpusty

PostWysłany: Pon 0:04, 12 Lis 2007 Temat postu:

Czy pierwsze opowiadanie ma cokolwiek wspólnego z drugim? Jeżeli tak, to nie rozumiem powiązania. Przyznam, że twój styl jest bardzo dobry, piszesz starannie i płynnie, choć momentami można się pogubić. No i historie to zaledwie prologi, a gdzie dalsze ciągi? Kurcze inteligentny z ciebie facet i masz bardzo ciekawą psychikę, trudno mi cię rozgryźć po napisanych przez ciebie opowiadaniach - to oznacza, że nie poznałam jeszcze nigdy człowieka takiego jak ty, lub, że masz jakieś doświadczenie i sporo już piszesz. Bardzo chciałabym cię poznać, a i mam pewną propozycję, ale to napiszę ci kiedyś w prywatnej.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
TheBloodyWind




Dołączył: 01 Paź 2007
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Sz-n... PGD!

PostWysłany: Pon 0:56, 12 Lis 2007 Temat postu:

To nie sa opowiadania Smile To pierwszy rozdzial mojej ksiazki, a nastepne to jej kontynulacja w postaci rozdzialu drugiego... Dlaszy ciag? Ja nie pisuje 5 stron dziennie, nie zyje z pisania i mam mase innych spraw na glowie. Nie poznalas nigdy takiego czlowieka jak ja, no i pewnie nie spotkasz Very Happy Jestem wymierajacym gatunkiem... Z niecierpliwoscia czekam na Twoja wiadomosc prywatna... I komentarze innych uzytkownikow na temat tego co napisalem!!!

Pozdrawiam serdecznie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
TheBloodyWind




Dołączył: 01 Paź 2007
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Sz-n... PGD!

PostWysłany: Śro 17:25, 21 Lis 2007 Temat postu:

Ciąg dalszy...


II

***

Późnym zimowym wieczorem, w jednej z setek chłopskich chat, rozległ się donośny krzyk. Zdawało się, że rozerwał powietrze przepełnione milionami płatków śniegu. Była to oznaka ogromnego bólu kobiety.
Wrzask ów nie przywołał na oblicze skrytej w cieniu chaty Kerlingów postaci ni najmniejszej oznaki współczucia. Ktoś uważnie obserwował Elet Kerling, tulącą w swych ramionach płaczące niemowlę.
Osobnik, którego oblicze skrywał głęboki kaptur uśmiechnął się triumfalnie, po czym rozmył się wśród mroku nocy.
Armen, – bo takie imię nadano urodzonemu pamiętnej nocy dziecku - dorastał pod czujnym okiem matki, na chłopca, który zdaniem ojca Alhelma nie nadawał się na rolnika. Lata mijały powoli, chłopiec rozwijał się, zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie. Całymi dniami pracował ciężko razem z ojcem na roli. Ranił delikatne dłonie i wycieńczał organizm niemal do utraty przytomności. Po pracy, mimo zmęczenia, często udawał się do pobliskiej karczmy, aby słuchać ciekawych opowieści wędrownych bardów.
Pewnego wieczoru, prawie przysypiał już w karczmie. Z błogiego stanu wyrwał go, przyjemny głos podstarzałego mężczyzny. Siedział on na jednej z ław. Oparty o blat łokciami wpatrywał się w brudny, wyszczerbiony kufel, wypełniony mętnym płynem. Właśnie zaczynał opowieść, która bardzo zainteresuje Armena, chociaż jeszcze nie zadawał sobie z tego sprawy. Lubił słuchać historii, wszelkiego rodzaju. Ta jednak miała być zupełnie inna. Wsłuchał się w niemal, że hipnotyzujący głos.
- A było to dokładnie osiemdziesiąt siedem lat temu. – Zaczął, gdy tylko upewnił się, że słucha go wystarczająca ilość osób. – Świat był wtedy inny, przesiąknięty potęgą magii. A jest to historia najpotężniejszego z tych, którzy nią władali. Dziwny młodzieniec, rządny potęgi, wręcz zachłanny. Powiadali, że zmusił swojego mistrza siłą woli, do wyrażenie zgody na podjęcie pierwszej próby. Powiadali, że miał wtedy niespełna czternaście lat. – Zaśmiał się cicho, jakby sam nie wierzył w to, co mówi. – Wybrał drogę natury, przywdział zielone szaty. Przedarł się przez zaspy śnieżnego Anoberu. Wraz z ostatnim dniem zimy, osiemdziesiąt sześć lat temu zapukał do wrót Wieży Wiatrów. Czekał siedemnaście dni zanim je otworzono, wówczas bez zawahania przekroczył próg. Jedni mówią, że nigdy nie opuścił śnieżnej krainy, podobno został uwięziony za swoją zuchwałość. Inny twierdzą zaś ze ta historia ma inne zakończenie. Pół roku później oszronione wrota zostały rozpieczętowane. Uczeń Własnego Losu, jak nazywano go w mroźnych ostępach zakończył pierwsza próbę. Bogatszy o nowe doświadczenia i Wielką Księgę Wiatru udał się na południowy zachód. Następnie wzdłuż granic Ebashu podążał daleko na południe. Dywan złotych liści wyznaczał mu drogę przez Zbłąkane Lasy. Smagany południowym wiatrem dotarł do równiny Astrehal. Przebył zieleniące się łąki i późną wiosną osiemdziesiąt pięć lat temu stanął u wrót Wieży Skały. Nie pukał, nie czekał… Przystanął. Jego nadgarstek wygiął się gwałtownie. Wewnętrzna część dłoni, skierowana w stronę drzwi przyciągała do siebie skrzywiające się palce. Przymknął oczy. Palce wyprostowały się. Kamienne drzwi z ogromną siłą uderzyły o przeciwległa ścianę wgniatając ja. Otrzepał pył z szaty i uśmiechnął się. Ruszył ścieżką mroku, własnego losu, zniknął w Otchłani Ziemi. Jak Ci już wiadomo… - zwrócił się do chłopca. Opowieść albo znudziła, albo uśpiła resztę słuchających. – Bohater… Jak on się nazywał? Miał wiele imion. Zostańmy jednak przy jednym, najważniejszym. Brzmiało ono Rever. Któż chciałby stanąć mu na drodze? Chyba tylko szaleniec. Wszystko wskazywało na to, że zdobył Wielka Księgę Ziemi. Może nie sam fakt, że opuścił wieżę, ale wydarzenia, które miały miejsce później. Podróżował na północ. Wychudły i zmęczony. Niczym żebrak, czy pustelnik, odziany w zniszczony habit. Ktokolwiek spojrzał wtedy w jego oczy, zobaczyć mógł ogień. Ogień był tym, czego pragnął, był jego celem. Dotarł w cień Wieży Płomienia, a miała ona wiele nieprzyjemnych nazw. Tkwiła niczym ostatni kieł w rozwartej paszczy potwora, na rozpalonej słońcem równinie Ebashu. Może i magowie ziemi nauczyli go, choć trochę pokory bądź szacunku? Może była to jego kolejna intryga? Kto to wie? Na pewno nie ja. Jednak zapukał, otworzono i wszedł. Słuch po nim zaginął. Historia, rzadko już opowiadana zanikła niczym roślina nasączona trucizną. Był jednak ktoś, kto nie chciał być zapomniany, ktoś, kto chciał zostać legendą…
Minęło osiem lat od czasu, gdy ostatni raz otworzyły się wrota Wieży Płomienia. Byłem uczniem magii wody. Każdy uczeń, potajemnie poznał historię młodego, ambitnego maga. Przyjmowałem nauki na wyspie Sawers, osadzonej na morzu wschodnim. Nigdy nie zapomnę tej pamiętnej nocy w Wieży Kropli. Mijały kolejne godziny wykładów Mistrza Wielkiej Wody Glelana. Na zewnątrz szalała burza. Naszą lekcję przerwało dudnienie do drzwi. Mistrz, wyraźnie zaniepokoił się. Tymczasem ociekająca deszczem sylwetka Zapomnianego stała przed wejściem. Jeden z magów otworzył drzwi. Spod kaptura, dobiegł go majestatyczny głos.
- Dobry wieczór Panie. Zwą mnie Reverem, Uczniem Własnego Losu i Zapomnianym Magiem Wieży Płomienia. Przybyłem po waszą księgę, mógłbyś mi ja przynieść?
- Głupcze…- Zamruczał przerażony mag, cofnął się o krok.
- Zła odpowiedź szlachetny Panie magu… – Mocny ból głowy przyćmił jego wzrok. Poczuł przyjemne mrowienie na karku. Znajomy dreszcz przebiegł jego ciało. Dłoń zapiekła go niesamowicie. Jego kości rozpalił ogień Ebashu. Otworzył oczy, czuł się cudownie, choć trwało to dosłownie chwile. Spojrzał za próg przez rozpalone źrenice.- Tymczasem giń. - Niezliczone płomienie wypełniły korytarz i hol. Zacisnął pięść, miażdżąc zaklęcia obronne miernoty zajmującej się ogniem. Przez chwile delektował się krzykami cierpiącego w katuszach spalania. Cofnął się o krok oczekując odwetu. Lekcja z teoretycznej zamieniła się w najczarniejszą praktykę. Poczułem krople deszczu na twarzy. Wokół nas otwierały się kolejne portale. W samym środku tego spektaklu, znajdował się Zapomniany Mag. Oparty o smukłą hebanową laskę, zachowywał niezwykły spokój. Gdy otaczało go już około dwudziestu magów przemówił.
- Naprawdę mi pochlebiacie panowie. Jednak przybyłem jedynie po wasza księgę. Myślę, że jeden z was w zupełności wystarczy żeby mi ją przynieść. Nie chciałem zabijać tego młokosa, zasłużył sobie i poniósł karę.
- Dlaczego mielibyśmy to zrobić? – Mój Mistrz przemówił. Czułem jak zbiera się w niej energia.
- Może z czystego rozsądku? I tak ją zdobędę. Dając mi ją zachowacie życie. To chyba uczciwa propozycja?
- Kpisz sobie nędzniku! Nie czeka Cię tu nic prócz śmierci. – Jego reakcja była natychmiastowa. Uwolnił cała zebrana energię. – Giń!.
Wodny uścisk śmierci rozbijał krople deszczu. Glelan wykonał dodatkową inkantacje, chcąc zwiększyć moc zaklęcia. Jego siła nie poruszyła nawet płaszcza młodego maga.
- To wszystko, na co Cię stać Stary Mistrzu? – Zaśmiał się szyderczo. – Widzę, że jednostka podejmuję tu decyzje. Podzielicie los swojego mistrza. – Jego dłoń znikła pod połą płaszcza. Jego energia wciąż wzrastała, widać kumulował ja w jakimś celu. Niewidoczna bariera osłoniła go przed deszczem. Wyciągnął niewielka, drewniana szkatułkę. Przerażenie przepełniło moje serce. Nigdy wcześniej nie czułem takiej mocy. Przyglądałem się, cóż innego mogłem robić…
Tym czasem Rever czuł jak jego czaszka kurczy się. Nie mógł się doczekać, nigdy wcześniej nie używał tego zaklęcia. Co było lepsze, nikt wcześniej go nie używał. Czuł podniecenie. Starannie i powoli otwierał skrzyneczkę. Poświęcał temu całą uwagę.
- Nazywam ją… a zresztą to nie jest już ważne. – Przymknął oczy. Skupił całą wolę na swojej osobie. Postawił przedmiot na ziemi i szepnął coś. Drewno zajęło się ogniem. Mały płomyk. Kilku magów zaśmiało się.
Temperatura, jaka wytwarzał ogień, zamieniła padający deszcz w parę. Zapach siarki i dymu rozchodził się w wilgotnym powietrzu, wkońcu dotarł do moich nozdrzy. Dym począł tworzyć spiralę, która powiększała się z sekundy na sekundę wypełniając niebo. Obserwowałem efekt tej potęgi z trudem łapiąc oddech. Zamarłem, przerażenie wypełniało atmosferę między nami. Spirala u szczytu rozpierzchła się za sprawą drapieżnych, lśniących, pazurów. Naszym oczom kolejno ukazywały się potężne, okryte ciemnoczerwonymi, matowymi łuskami cielska. Mag w czarnych szatach podziwiał sprezentowane przez siebie widowisko. Dojrzałe Czerwone Smoki zaczęły krążyć ponad wyspa. Były piękne i ohydne zarazem, nigdy wcześniej nie widziałem smoka. Niektórzy zaczęli koncentrować się na zaklęciach, inni stali bez ruchu, bądź po prostu się modlili. Podły niegodziwiec uśmiechnął się zachwycony, po czym położył na ziemi drugą szkatułkę. Pstryknął palcami i udał się do naszej wieży. Smoki na rozkaz Pana złożyły ciemnopopielate skrzydła, szykując się do natarcia. Zanurkowały ziejąc ogniem i potwornymi klątwami. Stałem tak podziwiając to przedstawienie, wiedziałem, że zaraz zginę. Opór został zmiażdżony szybko i sprawnie. Bestię wytłukły wszystkich magów prócz mnie. Przypalone, rozszarpane ciała walały się dookoła. Oprawcy z rozpędem wracali do skrzyneczki, posłuszne niczym psy. Wszystkie oprócz jednego. Ten nie miał zamiaru wracać, czułem to. Przysiadł na jednej z pobliskich skał. Zwrócił swój podły, zakrwawiony pysk w moja stronę. Wlepił we mnie paskudne ślepia koloru lawy. Czekał na swojego pana. A on wrócił niebawem, Wielka Księga Wody, spoczywała pod jego ramieniem. Rozejrzał się po miejscu masakry z uśmiechem na twarzy i zbliżał się do mnie. Jaszczur obserwował poruszającą się sylwetkę, jednak, co jakiś czas spoglądał na mnie jak na kolację.
- Cudownie. – Mag zatrzymał się obok mnie i zwrócił się do smoka. – Znakomita walka. Dziękuję za pomoc, możesz wracać do reszty.
Smok poderwał się w powietrze i chwilę później zniknął w szkatułce, która zamknęła się.
- Jak podobał Ci się pokaz prawdziwej magii? Mam nadzieję, że nauczyłeś się, że nie należy być nieuprzejmym. – Popukał w oprawę księgi jakby chciał pokazać mi, że i tak ją zdobył. Nic nie odpowiedziałem. On jednak wciąż kpił ze mnie z tym uśmieszkiem na twarzy.
– Daruję Ci życie. Może nie za odwagę, ale za brak głupoty. Jesteś jeszcze młody, idź i opowiedz światu o tym, co tu widziałeś. – Odwrócił się. Drewniane pudełko powędrowało do jego ręki. Ruszył w stronę klifu i rozmył się wraz z wodą, którą rozbijał brzeg.


***

Gdy opowieść się skończyła karczma świeciła pustkami. Chłopiec zrozumiał jak późno musi być. Stanowczo się zasiedział. Wybiegł z karczmy i udał się w stronę domu. Nogi bolały go bardzo, jednak biegł. Zdawał sobie sprawę, że rodzice na pewno się niepokoją. Zbliżał się drogą, coś przykuło jego uwagę. W oknach chaty nie było widać chociażby nikłego blasku ognia. Zdziwienie sprawiło, że ustąpiło powodowane zmęczeniem odrętwienie członków. Matka zawsze czekała na jego powrót! Siedemnastoletni chłopak pognał w stronę chaty, co sił w nogach. Wpadł do niczym burza do przepełnionej mrokiem izby. Rozejrzał się uważnie.
- Mamo… - powiedział niepewnie.
Nie uzyskał odpowiedzi. Przeszedł ostrożnie przez pomieszczenie. Będąc w połowie potknął się o coś. Okrągły przedmiot poruszony jego nogą potoczył się po klepisku. Spojrzał przerażony w dół. Z podłogi spoglądały na niego martwe oczy, osadzone w zakrwawionej głowie ojca. Jego ciało leżało po prawej Armena. Łza pociekła po policzku chłopca; za nią podążały następne. Zaczął panicznie rozglądać się po izbie, w poszukiwaniu matki. Modlił się. Przerwał mu cichy, chłodny głos, który napełniał serce strachem.
- Witaj młodzieńcze, czekałem na ciebie.
Po chwili poczuł lekki ból w okolicy szyi. Powoli tracił przytomność, izba rozmywała się. Upadł na podłogę, tracąc świadomość.
Obudził go piekący ból lewej dłoni. Otworzył oczy, czując niezaspokojone pragnienie. Spojrzał na swoją rękę. Pierwsze promienie słońca paliły ją dotkliwie. Zabrał szybko rękę, kryjąc się przed słońcem. Obrzucił izbę chłodnym spojrzeniem. Zatrzymał wzrok na martwym ojcu, po czym przeniósł spojrzenie na bezwładnie leżącą matkę. Zawahał się przez chwilę. Słońce wschodziło coraz wyżej. Piwnica – podpowiedział mu instynkt. Szybkim ruchem otworzył klapę wskoczył do komórki. Zamknął wieko.
Myślał godzinami. Wielokrotnie słyszał opowieści o wampirach, nie wierzył w nie jednak. A teraz stał się jednym z nich.
Dzięki szparom między deskami obserwował uważnie położenie słońca. Siedział tak, zmagając się z rosnącym godziny na godzinę pragnieniem. Słońce już zachodziło. Miał ochotę wyjść natychmiast, jednak do jego uszu dobiegły ściszone głosy ludzi zbliżających się do chaty. Został w ukryciu, nasłuchując. Usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi, kroki i rozmowę trzech ludzi. Momentalnie wyskoczył z piwnicy, obracając zamykającą ją klapę w pojedyncze deski i drzazgi. Stanął pewnie na podłodze, obrzucił uważnym spojrzeniem trzech, zdziwionych strażników miejskich. Zastanowił się przez sekundę, analizując sytuacje, po czym ruszył do ataku. Zajęło mu to chwilę. Wyszedł z chaty, ocierając krew z twarzy. W dłoni nadal trzymał zakrwawiony sztylet jednego ze strażników.
Przez wiele miesięcy podróżował po świecie, żywiąc się krwią zwierząt i bezdomnych ludzi. Za dnia krył się w jaskiniach i piwnicach przydrożnych domów.
Pewnej nocy, po wielu miesiącach poszukiwań spotkał kogoś, choć trochę podobnego do siebie. Pewnego wieczoru trafił do ruin opustoszałego zamku. Rozglądał się za kryjówką, jednak, jak się okazało, nie dość uważnie.
- Nierozsądnie postawiłeś krok wędrowcze. – Rozległ się przenikliwy głos tuż za jego plecami.
- Szczerze wątpię. – Powiedział chłodno i stanowczo, słysząc tą wypowiedź nie po raz pierwszy. Odwrócił się. Silny cios ściął go z nóg, kolejny pozbawił przytomności.
Ocknął się w ciemnej sali, przykuty łańcuchami do podłogi. Wstał szarpiąc z wściekłością za łańcuchy. Jego uwagę przykuły trzy stojące tyłem do niego fotele. Starał się dostrzec, kto na nich siedzi, jednak bez zadowalających efektów.
Nagle poczuł przeszywający ból. Czuł, jak czyjeś myśli przenikają jego umysł. Z trudem wyłapał z nich wiadomości. Padł na kolana, następnie na ziemię.
- Zgadzam się. – Szepnął wyczerpany.
Poczuł silne uderzenie w tył głowy. Znowu stracił przytomność…
Obudził się na niewygodnej drewnianej pryczy w niewielkiej komnacie bez okien. Rozejrzał się, trochę otumaniony. Zatrzymał wzrok na urodziwej, wystraszonej - niewiele starszej niż on sam przed przemianą - dziewczynie. Szarpała za łańcuchy, którymi była przykuta do ściany. Drzwi komnaty otworzyły się, zaś jego oczom ukazała się zakapturzona postać.
- Witaj w Cieniu Ebashu, Armenie. Pożyw się. – Wskazał dłonią na dziewczynę – Za chwilę zaczynamy szkolenie…– Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Pożywił się, zgodnie z zaleceniem.
Trenował. Przez wiele lat nie opuszczał siedziby klanu. Pogłębiał swoją wiedzę i uczył się fechtunku, do dnia, w którym nadeszła jego godzina.
Czekał cierpliwie na swój czas. Długo i cierpliwie. Aż wkońcu doczekał się…
- Minęło czterdzieści pięć lat a Ty wciąż upadasz na kolana? Może nauczysz się, chociaż, jak się nie przewracać?
Krople krwi rozbijały się o kamienną posadzkę. Nauczyciel okrążył go lekkim lukiem. Poruszał się niczym drapieżnik, czyhający na swoją ofiarę. Chłopiec, nadal wpatrywał się w podłogę. Pamiętał ją dokładnie. Setki razy wymieniał płyty, tysiące razy ścierał je szmatą. Krew, dużo krwi, takie miał wspomnienia związane z tym pokojem. Jedne drzwi, którymi wchodzisz i którymi wynoszą Cię po zakończonej lekcji. Puste miejsce, chłodne, bez nadziei. Spędził tu wiele dni, miesięcy, lat. Może nadszedł już czas żeby wyjść i nigdy nie wracać? Od dawna przewyższał go techniką, ale czy nadszedł już czas? Czy jest gotowy? Był pełen wątpliwości. Te wszystkie nauki były bardziej przyjemne. Znał setki ksiąg na pamięć. Ale czy musiał zabijać? Na to pytanie nie było odpowiedzi w żadnej księdze. Sam wybrał profesje, nadawał się. Ale co teraz? Poczuł złość, która ściskała jego umysł. Miał już dość tej kreatury. Nienawidził go, za męczarnie każdego dnia, bez chwili wytchnienia. Szkoda tej przelanej krwi. Nie czuł bólu. Przecież kiedyś jego egzystencja była cięższa. Masa nauk, sprzątanie, inne prace fizyczne. Teraz musiał tylko wstać. Bokken zaskrzypiał pod naciskiem palców chłopca. Wstał, chociaż opuchlizna schodziła szybko, wciąż nie mógł otworzyć oka. Zakręcił młynek drewnianym mieczem, a następnie wskazał nim na przeciwnika.
- Dziś zakończę trening, wybiorę dalsza drogę. Pytanie tylko czy jesteś gotowy upaść Moroku? – Jedno czujne oko, o chłodnym wyrazie obserwowało starszego wampira.
- Kpisz sobie? Jesteś takim przeciwnikiem jak worek piasku. – Wyraźnie szydził z niego.
Armen uśmiechnął się tylko. Jego lewa noga cofnęła się nieco w tył. Karzący cios mistrza zajął sekundę. Był równie szybki, co przewidywalny. Tym razem nie roztrzaskał czaszki. Tym razem chłopiec był gotowy. Uchylił się. Rękojeść broni przyłożył do biodra, tym samym chowając ją całą za lewym ramieniem. Dostrzegł zdziwienie, poczuł rosnącą motywację. Instynkt zrobił resztę. Płynny ruch ręki wyprowadził kij do kontrataku. Rozszedł się odgłos gruchotanej rzepki. Noga wyszła za ciosem, okręcił się dookoła upadającego na kolana. Z piruetu przeszedł do powolnego okrążania ofiary. Czuł przyjemność tej chwili, delektował się nią. Dosadność i technika jego ciosu wyraźnie zmiażdżyła psychikę starszego. Spoglądał na to ścierwo w milczeniu. Jego wzrok przepełniał wciąż rosnący chłód.
- Worki nie oddają. – Uniósł kij nad głowę…

- Cieszy mnie, że wkońcu zakończyłeś szkolenie Armenie. Szkoda tylko, że musieliśmy przypłacić to tak cennym instruktorem. – Na twarzy siedzącego wampira nie zarysował się jakikolwiek wyraz żalu. – Czas abym przedstawił Ci pierwsze zadanie. Będzie ono również sprawdzianem Twoich umiejętności. Udasz się do Anoberu. Znajduję się tam dom pewnego starca. Zarówno sam człowiek, jak i dom, stanowią bardzo ważną rolę w przyszłości naszego klanu. Wiele osób przyjrzałoby się osamotnionej głowie Roeta. Twoim zadaniem będzie ochrona jego życia, oraz zgłębienie jego wiedzy. To będzie priorytetem. Dodatkowym zadaniem jest nakłonienie bibliotekarza do rytuału przemiany. Udaj się do swojego Moroku po dokładniejsze informację i ekwipunek. Zrozumiał i ukłonił się w geście szacunku. Wyszedł, pogrążony w swoich myślach, wędrował poprzez pustkę korytarzy. Jego pięść zastukała w drewniane drzwi.
- Proszę. – Odezwał się głos za nimi.
Deski zaskrzypiały i Armen znalazł się w siedzibie swojego mentora. Poczuł ciepło, które uderzyło w jego ciało. Suche powietrze zakręciło się w nosie. Potworny zaduch. Z jednej strony gabinetu, wzdłuż ściany stały stojaki unoszące ciężar strojów organizacji. Było ich siedem, ustawionych w hierarchii, aż za stare biurko, umiejscowione mniej więcej na środku sali. Centralnie za nim znajdowały się drugie drzwi. Zaraz po prawej, długość całej ściany zajmował wysoki regał. Istota, która stała przy nim, porządkując jedna z półek, nie wyglądała na wampira. Bardziej przypominała dojrzałą, ludzką kobietę. Przyglądał się jej przez chwilę. Zastanawiał się ile mogła mieć lat przed przemianą, trudno było to ustalić. Na pewno musiała być starsza, może nawet dwukrotnie. Jej ponętne, jędrne ciało opinała jedwabna sukienka. Sprawiała ona wrażenie ciut za małej, co mogło spowodować zagubienie wzroku. Krótkie brązowe włosy tworzyły artystyczny nieład. Kończyła właśnie porządkować regał. Otrzepał szmatkę z kurzu. Dostrzegł długie czarne paznokcie, przypominające mu szpony. Spostrzegła go, bądź dopiero teraz zaczęła poświęcać mu uwagę.
- Och jesteś chłopcze. – Cichy, słodki głos rozległ się po pomieszczeniu. Figlarnie zsunęła okulary na czubek nosa przyglądając mu się. – Usiądź proszę.
Sama zajęła miejsce za biurkiem. On także usiadł. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Po chwili zapytał jednak nieco zagubiony.
- Ty jesteś moim Moroku? – Głos miał chłodny i statystyczny, jak zazwyczaj, co sprawiło, że nie zabrzmiało to zbyt uprzejmie.
- Tak właśnie. Mów mi Seja. Będę Twoim przewodnikiem, przez jakiś czas.
- Dobrze Pani. – Odpowiedział posłusznie.
- Mówiłam przecież jak masz się do mnie zwracać. Tymczasem przejdźmy do omówienia Twojego zadania. – Przesunęła po biurku zapieczętowaną kopertę. – Tu znajdziesz mapę i list do Roeta potwierdzający Twoja tożsamość. To bardziej teoretyczne zadanie. Jednak musisz zachować czujność. Prawdopodobni przeciwnicy to elfy i wampiry. Nie mam informacji, co do ilości, ale sądzę, że powinieneś sobie poradzić. Słyszałam o Twoim ostatnim wyczynie. – Uśmiechnęła się do niego słodko. – Anioł Śmierci unicestwiony dwoma ciosami drewnianego miecza… Długo jeszcze będą o tym mówić. Mogę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś? – Przymrużyła nieco oczy.
- Można powiedzieć, że miałem taką potrzebę. Moim zdaniem nie był najlepszym nauczycielem.
- Z tego, co wiem, był jednym z najlepszych.
- Sądzę, że katowanie kogoś dla przyjemności nie jest dobrą drogą nauczania.
- W rzeczy samej mój drogi. Tak, więc nie katuj zbytnio swoich przeciwników. Zabijaj szybko i nie narób bałaganu. W razie problemów, zabij wszystkich i spal dom. Dbaj o swoje bezpieczeństwo. – Otworzyła szufladę. – Jako, że jest to misja o charakterze gościnnym, wolałabym żebyś nie nosił zbroi. Chyba Ci to nie przeszkadza?
- Oczywiście ze nie.
- Cudownie. Kazałam przygotować dla Ciebie strój. – Położyła na blacie czarną tkaninę złożoną w kostkę. – Załóż go proszę.
- Teraz?
- Tak teraz. – Podsunęła mu ubranie i uśmiechnęła się.
Rozebrał się do naga i rozłożył zawiniątko. Odwrócił się do niej tyłem. Wampirzyca obserwowała go uważnie. Przygryzła lekko dolna wargę, kiedy naciągał spodnie na pośladki. Założył dopasowaną tunikę za kolano. Wstała trzymając w dłoni długi miecz i obeszła z gracją biurko. Stanęła przy nim. Za blisko. – Pomyślał. Objęła chłopca skórzanym paskiem przypinając miecz do jego boku.
- Myślę, że może Ci się przydać.
- Dziękuję. – Odpowiedział uprzejmie.
Poczuł, że zbliża się do niego bardziej. Ich ciała zetknęły się niewinnie. Jej aksamitne palce potarły jego dłoń. Wsunęła w nią kawałek pergaminu.
- Gdyby coś poszło nie tak. – Jego ucho wypełnił słodki szept. – Chciałabym żebyś zabrał kilka rzeczy zanim spalisz wszystko. Dla mnie oczywiście…
Otrzepała pyłek z jego ramienia, po czym delikatnie kołysząc biodrami wróciła za biurko.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum www.bylonastrzech.fora.pl Strona Główna -> Nasze dzieła. Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1


Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB Š 2001, 2005 phpBB Group
Theme bLock created by JR9 for stylerbb.net
Regulamin